wtorek, 26 maja 2015

I can't wait to start again.

Odcinam się od tych smutków i ciężkich rozważań.
Po raz kolejny zaczynam od nowa i po długich miesiącach wegetacji wracam do życia.
Znów wyruszam w drogę. Jako wierna zwolenniczka stwierdzenia, że największe ograniczenia nakładamy na siebie sami, ruszam w drogę niezwykłą, trochę ryzykowną, ale niewątpliwie fantastyczną.
To będzie prawdziwe wyzwanie - Ibizo NADCHODZĘ!
Miał być Londyn, ale czy nie szkoda lata na mieszkanie w Londynie? No właśnie. Dlaczego więc nie zamieszkać w absolutnym królestwie lata i słońca! Kto biednemu zabroni? Kto zabroni dziecku świata? Kto zabroni poszukiwaczowi przygód?

Uwielbiam zaczynanie od nowa. Rzucanie się w nieznane jest tym co sprawia mi w życiu największą radość. Uwielbiam to uczenie się miasta przez google maps, szukanie mieszkania w zupełnie obcych okolicach, poznawanie kultury i zupełnie nowych zwyczajów. Podskakuję w środku z radości kiedy pierwszy raz wchodzę do supermarketu i widzę na pułkach te wszystkie rzeczy, których nie ma w Polsce. Ekscytuję się na myśl o poznaniu pierwszych ludzi - buzia sama mi się śmieje. Pewnie dlatego już na lotnisku panowie celnicy i urzędnicy są dla mnie zawsze tacy mili, widzą te iskry w moich oczach i nie mają serca mi dokuczać. Nigdy nie zapomnę Pana Celnika na LAX, który przepytywał człowieka przede mną przez 20 minut. Mnie po zadaniu 3 krótkich pytań pożegnał słowami "have fun sister". To jest najwspanialsze w podróżach i przeprowadzkach - za każdym razem zaczynasz od nowa, od podstaw budujesz swoje życie, własny kąt, grupę znajomych. Niektórzy spędzają lata na szukaniu stabilności i bezpieczeństwa, dopracowywaniu swojej przestrzeni, uwijaniu gniazdka, otaczaniu się zaufanymi ludźmi - ja zanudziłabym się na śmierć będąc przez lata w tym samym miejscu. Każdej mojej podróży towarzyszy też element melancholii, ale on gubi się gdzieś w morzu dobra i radości które spotykają mnie w świecie.
Boję się momentu, w którym będę musiała gdzieś osiąść. Jeśli do tego dojdzie mam nadzieję że to będzie Los Angeles. Na dzień dzisiejszy tylko tam widzę swój prawdziwy dom.

Ale to jeszcze nie teraz. Teraz ruszam na Ibizę. Nie mam absolutnie nic. Zaczynam totalnie od zera. Nie mam gdzie spać, nie mam pracy, nie mam numerów żeby znaleźć legalną. Już nie mogę się doczekać!

Jak to mówi moja przyjaciółka-podróżniczka: AHOJ PRZYGODO!

Gabrielle Aplin - Start Again


sobota, 4 kwietnia 2015

Trudne pytania bez odpowiedzi.

Ostatnio nie po drodze mi do kościoła.
Przechodziłam przez różne fazy i natężenia wiary w moim życiu. Teraz jestem w tej najbardziej lichej, jednak pozostańmy przy ogólnym stwierdzeniu, że wierzę w Boga i potrzebuję wierzyć, że jest Coś nade mną, bo inaczej wszystko wydaje się takie banalne i powierzchowne.
Nie przepadam za Wielkanocą w kategorii świętowania, ale jest to czas, który wyjątkowo do mnie trafia pod względem duchowym. Mimo iż w kościele nie byłam już jakiś czas, nie wyobrażałam sobie nie iść na nabożeństwo w Wielki Piątek. Odpuściłam Wielki Czwartek (pierwszy raz w moim życiu) i chyba przez to cały dzień czułam jakiś wewnętrzny niepokój (nie miałam innego powodu by się tak czuć).
Do czego zmierzam - w lichości mojej wiary, ksiądz nie ułatwił mi próby powrotu do piaskownicy dzieci bożych. Wszystko było piękne jak zwykle. Panowie z chóru odśpiewują Mękę Pańską w taki sposób, że słucham jej jak zaklęta. Mam trzy ulubione momenty, w których gęsia skórka na rękach jest nieunikniona. Czasem zastanawiam się, czy nie chodzę tam tylko by posłuchać nieziemskich głosów tych panów.
Gładko wkroczyliśmy w kazanie i wszystko byłoby w porządku gdyby nie ostatnie zdanie wypowiedziane przez księdza. Wymieniał różnych ludzi - zaczął od chłopca lat 14, który został zastrzelony niosąc flagę na czele jednego z protestów, wspomniał potem o chłopcu z Orląt Lwowski walczącym o wolność, zamordowanym w wieku 16 lat, o starszej kobiecie zabitej za ukrywanie Żydów, o wielu innych i w końcu o Jezusie, lat 33, skazanym na śmierć ze względów politycznych, za podburzanie ludu, wszczynanie zamieszek. Wypowiedź swą spuentował zdaniem: gdyby nie ta ostatnia śmierć wszystkie pozostałe byłyby bez sensu.
I to zdanie uderzyło we mnie jak grom z jasnego nieba. I zaczęłam się nad tym zastanawiać.
Jeżeli przeżycie Jezusa oznaczałoby nieistnienie naszej religii, bezsensem byłoby poświęcanie swojego życia dla innego człowieka, dla idei? Czy jest to sugestia, że dla ateisty bezsensem jest walka na śmierć za ideały, bo nie czeka go potencjalna nagroda w niebie? Czy on myśli o człowieku, jako o tym, który staje w obronie innych żeby zaplusować na przyszłość, a nie żeby poprawić życie na ziemi? O człowieku ewidentnym egoiście? Czy jedyną motywacją do czynienia dobra jest poprawienie swojej pozycji na płaszczyźnie piekło-niebo? Może ja po prostu nie zrozumiałam tych słów. Może ksiądz niefortunnie się wyraził, chociaż wypowiadał je jakby były dokładnie przemyślane. Czy tak mówi on, czy tak mówi nasza religia?
Uraziło mnie trochę to zdanie, bo gdzieś tam w głębi robi z nas interesownych gnojków.
Nie przyszło mi nigdy oddawać życia za człowieka, czy za idee, ale kiedy nadstawiam za kogoś kark, wystawiam się ostrze noża by bronić poglądów, czy biorę na siebie czyjeś obowiązki, to nie myślę w głębi duszy: o! plusik dla mnie. będę miała bliżej do nieba.
Trochę za bardzo już teraz to wyolbrzymiam, ale powiedzenie kobiecie, która własną piersią broniła dziesiątki ludzi - sory babinko, bez sensu to rozegrałaś z tą śmiercią za innych, bo Jezus nie umarł za ciebie 2000 lat temu - wydaje się być jakąś cholerną abstrakcją. A ksiądz karmił tym setki ludzi w wielkopiątkowy ( ! prawie najważniejszy w roku liturgicznym) wieczór.
Ciągle o tym myślę i szukam drugiego dna. Rzucam to tak w eter, bo ani nie znam odpowiedzi, ani pewnie jej nie poznam, ani nawet nie ma to większego znaczenia dopóki ja, czy ty wierzymy, że jest inaczej i że nasza religia pod powierzchowny obliczem dobra i miłości do bliźniego, nie kryje egoistycznego dążenia do wygody zbawienia. Ale może po to właśnie są te święta - żeby przystanąć i się zastanowić.
Niech będą Wam rodzinne!
I trochę też refleksyjne i kwestionujące.
K.

piątek, 13 lutego 2015

mój ci ten kawałek podłogi.


Cenię sobie własną przestrzeń.
Lubię kiedy jest dostrojona do mnie. Na studiach często się przeprowadzałam. I muszę przyznać – bardzo to lubiłam. Zmiana otoczenia raz na jakiś czas dobrze mi robiła. Chociaż jestem absolutną fanką minimalizmu, pokoi niczym z katalogu Ikei, wzdycham nad geometryczną perfekcją, to samej ciężko mi przeżyć w takiej estetycznej sterylności. 

Moja filozofia nawiązywania dialogu z nowym miejscem zakłada trzy podstawowe kroki. Należy:

STEP 1. Opić nową przestrzeń.
Uwielbiam zwyczaj bani w każdym pokoju, sama jednak praktykowałam go bardzo rzadko. Jestem beznadziejnie leniwa.

STEP 2. Pozaklejać zdjęciami i grafikami.
Za każdym razem inaczej, ale za każdym razem po mojemu. Z biegiem czasu przestaje je nawet zauważać, jednak świadomość, że tam są daje mi poczucie bezpieczeństwa.

STEP 3. Przywieźć święte kubki.
Kubek jest moim łącznikiem z rzeczywistością. Picie z obcego burzy mi mój chaos.

Każdy z pokoi, w których do tej pory mieszkałam był inny, bardziej lub mniej dorosły, czy elegancki. Każdy musiał przejść pewną personalizację. 

Natomiast MÓJ pokój, w moim domu rodzinnym wciąż wygląda jakby mieszkała w nim trzynastolatka. Nic nie wyrzucam, nic nie zdejmuje ze ścian, a tylko dokładam. Mam 24 lata, a na moich ścianach wisi kalendarz z drużyną Resovii z 2008 roku, pocztówka z empiku głosząca „każdy ma gdzieś swojego fioła”, obrazek z komunii, zdjęcia… O nie. Skłamałam wcześniej. 2 tygodnie temu podjęłam drastyczne kroki – zdjęłam z drzwi plakaty z Bravo Girl! Z Jokerem, z Eminemem i z 30STM. 

Wiecie, że nigdy nie miałam prawdziwego łóżka? Odkąd pamiętam zawsze miałam narożnik, albo wersalkę, jakąś rozkładaną kanapę. Ale nigdy (w moim domu) nie miałam łóżka. Takiego zwykłego pojedynczego. 
Uwielbiam małe, jak ja to nazywam - „klaustrofobie”. Uwielbiam poddasza, łóżka pod sufitem, baldachimy, pokoje ze skosem, albo antresole. Może to głupie, ale zawsze marzyła mi się taka mała twierdza. Na przykład taka:


Taka: | O matko, albo taka:


Wiecie, taki skondensowany pokoik, z łóżkiem gdzieś bliżej sufitu niż podłogi. Zawsze zachwycały mnie też takie dziewczęce pokoiki nastolatek, ze szczelnie obklejonymi zdjęciami ścianami i lampkami choinkowymi. Ale cóż… chyba czas wydorośleć. Już nie te lata. 

Nie lubię kwiatków z wzajemnością. Zniosę takie kwitnące, za całkiem przyjemne uważam cięte, w ładnym wazonie, ale jeśli ktoś próbuje mi wmówić że kawałek patyka i liście to kwiatek, to ja podziękuję. 

Raz miałam miętę. Nazwałyśmy ją Izka. Chociaż ja i moja współlokatorka darzyłyśmy ją ogromną miłością… że tak powiem – nie samą miłością mięta żyje. Była z nami dosyć długo. Powiedzmy – 4 miesiące. Przy czym trzy i pół miesiąca trwała jej reanimacja. Izka była silną roślinką, jednak przeciwności ją przerosły. Kiedy już niemal przystosowała się do braku wody, ktoś regularnie karmił ją powodzią. I tak na zmianę. Nie miała szans. Ale pozostała w mojej pamięci do dziś, jako moja pierwsza i ostatnia roślinka.  

Lubię przeprowadzki, lubię nowe miejsca. Ale tak w głębi duszy nie mogę się doczekać, kiedy gdzieś osiądę na stałe i będę mogła urządzić się od nowa.

Mam nadzieję, że wy już mieszkacie w waszych pokojach marzeń i snów. 



Dziękuję za komentarze do poprzedniego postu. Naprawdę niezwykle doceniam to, że nie tylko go przeczytałyście, ale również chciałyście porozmawiać na ten temat. Trochę myślałam o tym co napisałam i przez jakiś czas mówiłam do siebie, że może to było głupie. Ale potem pomyślałam, że naprawdę tak uważam, więc nie mam czego żałować. Ale dziękuję za to co napisałyście. Zastanowię się nad każdym zdaniem.

K.

niedziela, 8 lutego 2015

nie nadaję się do miłości.

Dwa dni temu moja przyjaciółka zraniona przez swojego faceta i rozczarowana przez nie swoich, kazała mi obiecać, że nigdy się nie zakocham, a przynajmniej dopóki jestem młoda (cokolwiek to znaczy). Zrobiłam to bez mrugnięcia okiem.

Nigdy nie miałam chłopaka. Pomijając czasy gimnazjalne i przelotne romanse, nigdy nie miałam prawdziwego chłopaka. Nigdy nikogo nie kochałam. Może dlatego, że nie znalazłam tej tam drugiej połówki jabłka, a może dlatego, że świadomie o tym zdecydowałam.

Natomiast w sprawach „zakochania” mam mentalność trzynastolatki. Jestem zakochana nieustannie. W moim życiu nie występują momenty bez zakochań. Jedne obiekty westchnień płynnie zastępowane są kolejnymi. Czasem się przenikają. Ale jest dobrze – coraz częściej zdarza się, że ci mężczyźni naprawdę istnieją, coraz częściej mieszkają bliżej niż dziesiątki tysięcy kilometrów, ba! czasem nawet zdarza się, że ich osobiście znam. Ale wciąż bardzo bardzo rzadko.

Mam tak od zawsze. Chciałam napisać, że od czasów kiedy byłam „zakochana” w Michale Wiśniewskim, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że to zaczęło się wcześniej. To musiało być jakoś w podstawówce, bo boję się pomyśleć, że w przedszkolu (chociaż jest to bardzo możliwe bo…). Pamiętam jakby to było wczoraj, jak moja koleżanka przez płot zapytała mnie: w kim jesteś zakochana? A ja odpowiedziałam: nie jestem pewna, chyba w dwóch chłopakach – w Krystianie i w Herkulesie (… bo Krystian był największym rozrabiaką w przedszkolu i bardzo mi to imponowało). W jedynym właściwym Herkulesie lat 90. oczywiście – w Kevinie Sorbo. Od tego czasu układam sobie życie z różnymi mężczyznami. Z Bartkiem z Just5, z Chuckiem Bassem, z Tomo Milicevicem, czy Ianem Somerhalderem.

I tak sobie żyję z tymi moimi pseudo-miłościami.
Czasem poznaję chłopaka. Na przykład Ryana. Trochę gadamy, jest uroczy, spotykamy się raz na jakiś czas. I fajne są te motylki w brzuchu, to rozmyślanie o nim i o tym jakby to było gdyby mnie pocałował. Potem rozmawiamy więcej i częściej się widujemy, wciąż niby przypadkiem. A potem, za którymś razem, zdaję sobie sprawę że jest kompletnym palantem, że jest totalnym facetem. Pozwalam mu się pocałować, ale już wiem, że nie będzie z tego filmowej miłości. Nic mi nie zrobił, nie był niemiły, nie zranił mnie, ale odwracam się na pięcie i odchodzę.
A potem obserwuję inne związki i dziękuje Bogu, że wybiłam sobie z głowy jakieś prawdziwe romanse.

Nie nadaję się do miłości, bo lubię być Panią swojego życia. Przeraża mnie fakt, że kiedyś nie będę mogła wstać rano z łóżka i pomyśleć: lecę do Brazylii, bo u mego boku będzie mężczyzna, z którego zdaniem będę musiała się liczyć. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś kiedyś mi powiedział, że czegoś nie mogę i że nie powinnam iść na tą imprezę bo on nie idzie i że nie mogę się spotkać z kumplem, bo on jest zazdrosny i że nie mogę się zalać w trupa, bo on nie lubi jak piję. Z drugiej strony – nie chciałabym obudzić się rano i zobaczyć liścik: Kochanie, pojechałem do Brazylii.

Ale tak naprawdę to strasznie się boję.
Boję się tego, że miłość mnie zmieni i odwróci moje priorytety. Że odpuszczę mój pęd do odkrywania świata i poszukiwania swojej tożsamości na rzecz wspólnych obiadków i wypadów do kina. Boję się, że zacznę myśleć o pytaniu o pozwolenie, jako o czymś naturalnym. Że moje szalone marzenia zastąpię pasmem kompromisów i rezygnacji. A najbardziej ze wszystkiego boję się tego, że naprawdę będę tego chciała. Że naprawdę będę chciała odpuścić. I że naprawdę łapanie stopa na włoskich bezdrożach i spędzanie nocy w nowojorskim McDonaldzie będę chciała zastąpić bezpiecznym wieczorkiem przed telewizorem, czy kolacją przy świecach.

Bardzo to egoistyczne.
I właśnie dlatego nie nadaję się do miłości. 
Sama ze sobą ledwo daję sobie radę, a co dopiero z drugim człowiekiem.
Skoro postrzegam miłość jako kulę u nogi to chyba jeszcze nie czas na mnie.

Jak na razie nieźle układa mi się z Jamesem Franco. 





wtorek, 3 lutego 2015

O limitach i o tym co nie spada z nieba.

Nie wiem do końca jak się bloguje, ale wiem jak nie będę tego robić.
Ostatnio jako że podjęłam decyzję o pisaniu tutaj, postanowiłam również pobuszować trochę 
w sieci i poprzyglądać się innym blogom.
Niektóre mnie przeraziły. Wiem, że blog, w swoim zamyśle jest pamiętnikiem, ale czy jest pamiętnikiem tak bardzo, żeby pisać: byłam w kinie na seansie o 15:45. Od 14 byłam już 
w galerii i zjadłam w KFC kurczaka z dolewką.
Chyba nie.
Nieźle zaczynam, disując na inne blogi… Ale to tylko dlatego że tak naprawdę jeszcze sama próbuję się określić. A raczej określić to miejsce.

Żeby nie było tak gorzko - znalazłam też bardziej wartościowe zapiski.
O tym chciałam porozmawiać. 

Przypadkowo trafiłam na tekst Pana Konrada – Sky is the limit. Zobacz TUTAJ.

Skłonił mnie najpierw do myślenia o drodze i o celu. Ostatnio przechodziłam przez taki  okres, w którym sięgałam po najważniejsze dla mnie cele/marzenia. TOP 1. Jeszcze niedawno powiedziałabym, że nierealne. Wypłakałam tysiąc łez, że nie dam rady. Że są rzeczy na które nie mam wpływu. Ale któregoś dnia wstałam z łóżka (myślę, że to była wiosna – wiosna wyjątkowo mnie inspiruje) i stwierdziłam, że marzenia same nie spadną mi z nieba. 
I jeżeli nie podejmę żadnych działań, kiedyś tylko westchnę – mogłam raz spełnić marzenia, ale kołdra była taka miękka.

Teraz jestem kozakiem, bo dotarłam do końca drogi. Ale w trakcie nie było mi tak wesoło.
Okazało się, że nie wystarczy tylko wstać z łóżka. Trzeba konsekwentnie zmierzać w wybranym kierunku. Kiedy już wydawało mi się, że jest dobrze i wszystko się układa, coś nagle się psuło. Popłakałam, otrzepałam się i zabrałam za naprawianie. I kiedy się udało i wszystko znowu wróciło na dobre tory – psuło się coś innego. I tak do samego końca. Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo do samiusieńkiego końca. 

Ale teraz nie tylko twierdzę że SKY IS THE LIMIT. Ba! EVEN THIS IS NOT A LIMIT!
To droga wyrabia charakter i to droga czyni z ciebie lepszego człowieka. Cel jest nagrodą. 
W moim wypadku cel był kolejną drogą. Ale taką, którą, mimo iż nie była łatwa, podążałam 
z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku. 

Usłyszałam kiedyś od kogoś: Zazdroszczę ci. Ty zawsze osiągasz to o czym marzysz. Pomyślisz o czymś, co chciałbyś mieć, albo zrobić i po prostu to robisz. Nie wszystko jest jednak takie proste. Marzenia nie spadają z nieba. Trzeba po nie sięgnąć. A to sięganie czasem jest niezwykle wyczerpujące.

Moja przyjaciółka zwykła mawiać, cytując za Paulo Coelho(?!): Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało Ci się to osiągnąć.

Kocham ją, ale zawsze powtarzam, że nigdy nie słyszałam większej bzdury. 

Powiedziałabym bardziej, że jeśli czegoś naprawdę pragniesz cały Wszechświat działa potajemnie by stanąć ci w poprzek. Jednak jeśli jesteś silny i zdeterminowany, naprawdę tego pragniesz  i wykażesz się siłą charakteru, przezwyciężysz przeciwności.

Z drugiej strony – nie uznaję prawdziwości… może inaczej – nie uznaję stuprocentowej sprawdzalności stwierdzenia chcieć to móc. Czasem napotykamy przeszkody nie do przeskoczenia.   I nie ważne jak bardzo będziemy się starać i jak bardzo będziemy chcieć – nie do przeskoczenia, znaczy NIEdoprzeskoczenia. 

Trochę o tym myślałam i wciąż nie znam swojego zdania na temat: nigdy nie mamy wpływu na bezpośredni wynik naszych działań. Czy naprawdę nie mamy? Czy tak nam się tylko wydaje kiedy przytrafiają nam się niepowodzenia. Mówimy: zrobiłem wszystko co w mojej mocy, ale nie mogłem już na nic wpłynąć.
(Kurcze nie wiem czemu piszę to wszystko w rodzaju męskim. Przypadek?)

Chociaż  Pan Konrad miał w tej kwestii dobrą uwagę – na wynik końcowy składa się tak dużo czynników, że nie wszystkie z nich możemy kontrolować. Jedyne co możemy - to nasz proces przygotowawczy, nasze nastawienie, ciężką pracę, by osiągnąć efekt. Efekt, który jest niezależny od nas. Ciężka ta prawda, co?

Z drugiej strony, pocieszeniem dla mnie jest fakt, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy zmagamy się z takim samym światem i z taki samymi regułami. Prawie wszyscy. Mam na myśli nas – zwykłych ludzi. 

Bo ten bokser jeśli wygra powie: ciężko pracowałem, zasłużyłem na wygraną. Jednak po drugiej stronie ringu stoi drugi człowiek, który powie: ciężko pracowałem, ale nie miałem wpływu na wynik. Czy to jest sprawiedliwe?

Co ja w ogóle chce przez to wszystko powiedzieć? Bo chwilami sama sobie zaprzeczam i sama ze sobą się spieram. Chodzi mi jednak przede wszystkim o to, że mimo iż świat/los/ czy jakkolwiek nazwiemy to, co oskarżamy o nasze niepowodzenia, wyznacza nam pewny limity marzeń, to największe ograniczenia nakładamy na siebie sami. 

Może nigdy nie będę syreną, może nigdy nie postawie domku na księżycu zły przykład. Może nigdy nie obejrzę wszystkich filmików na YouTubie. Ale może, chociaż będzie to niezmiernie trudne, okrążę świat na hulajnodze, znajdę igłę w stogu siana, albo skończę pisać magisterkę. Who knows.

Wszystko zaczyna się od wstania z łóżka i uwierzenia w to, jakże wyświechtane, powiedzenie: nasz los jest w naszych rękach.

Ten post poniósł mnie na inne tory, niż te którymi miałam plan podążać. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Czasem warto dać ponieść się emocjom. 

Kiedyś z pewnością opowiem o moich marzeniach, o szczegółach drogi i o tym jak na mnie wpłynęła, ale wszystko po kolei, metodą małych kroczków.

K.

sobota, 24 stycznia 2015

Postanowienie noworoczne numer 14.

Witaj.
Na imię mam Katarzyna. 
Obecnie, mam nadzieję chwilowo, doświadczam dosyć sporych problemów z samookreśleniem.
Mam dużo słów na to kim byłam, kim mam nadzieję będę. Ale z tym kim jestem mam niemały problem.
Wiem! Niedawno o tym czytałam – jeszcze nigdy żadne określenie tak do mnie nie pasowało – jestem outgoing introvert, jestem selektywnym ekstrawertykiem. Zobacz TU!

Moja strona introwertyczna stale drąży temat natury ludzkiej i mojej własnej, 
a drzemiący we mnie pierwiastek ekstrawertyka od jakiegoś czasu domaga się uzewnętrznienia.

Jestem też leniwa i mam słomiany zapał. 
To może być ostatni mój post na tym blogu.
Ale zapisałam go w postanowieniach na 2015 rok, więc będę się starać.

Będzie tu 
trochę o mnie, bo zauważyłam, że dobrze mi robi, kiedy spisuje swoje myśli, a potem, po jakimś czasie do nich wracam. Zawsze czegoś nowego się o sobie uczę. Stwierdzam, że się zmieniłam albo przyznaję sobie rację. Wyciągam wnioski. 

trochę o innych, bo uwielbiam ludzi. Ludzie mnie fascynują i inspirują, ale też niepokoją i mącą mi w głowie (co w sumie też kwalifikuje się pod fascynację, choć bardziej w jej negatywnym sensie).

trochę o tym, co mnie inspiruje. Będzie coś o sztuce, o muzyce, o podróżach. Zaproszę Cię do mojego świata i spróbuję słowem, obrazem i dźwiękiem wyrazić moją definicję piękna.
Może gdy poczuję się w TYM pewniej będą tu również moje pseudo-artystyczne wytwory. 

Będzie tu tak życiowo mam nadzieję.

Początek trochę patetyczny, 
dalej już pójdzie z górki.

Kat
Kath
Katarzyna



 



blogger template by lovebird