piątek, 13 lutego 2015

mój ci ten kawałek podłogi.


Cenię sobie własną przestrzeń.
Lubię kiedy jest dostrojona do mnie. Na studiach często się przeprowadzałam. I muszę przyznać – bardzo to lubiłam. Zmiana otoczenia raz na jakiś czas dobrze mi robiła. Chociaż jestem absolutną fanką minimalizmu, pokoi niczym z katalogu Ikei, wzdycham nad geometryczną perfekcją, to samej ciężko mi przeżyć w takiej estetycznej sterylności. 

Moja filozofia nawiązywania dialogu z nowym miejscem zakłada trzy podstawowe kroki. Należy:

STEP 1. Opić nową przestrzeń.
Uwielbiam zwyczaj bani w każdym pokoju, sama jednak praktykowałam go bardzo rzadko. Jestem beznadziejnie leniwa.

STEP 2. Pozaklejać zdjęciami i grafikami.
Za każdym razem inaczej, ale za każdym razem po mojemu. Z biegiem czasu przestaje je nawet zauważać, jednak świadomość, że tam są daje mi poczucie bezpieczeństwa.

STEP 3. Przywieźć święte kubki.
Kubek jest moim łącznikiem z rzeczywistością. Picie z obcego burzy mi mój chaos.

Każdy z pokoi, w których do tej pory mieszkałam był inny, bardziej lub mniej dorosły, czy elegancki. Każdy musiał przejść pewną personalizację. 

Natomiast MÓJ pokój, w moim domu rodzinnym wciąż wygląda jakby mieszkała w nim trzynastolatka. Nic nie wyrzucam, nic nie zdejmuje ze ścian, a tylko dokładam. Mam 24 lata, a na moich ścianach wisi kalendarz z drużyną Resovii z 2008 roku, pocztówka z empiku głosząca „każdy ma gdzieś swojego fioła”, obrazek z komunii, zdjęcia… O nie. Skłamałam wcześniej. 2 tygodnie temu podjęłam drastyczne kroki – zdjęłam z drzwi plakaty z Bravo Girl! Z Jokerem, z Eminemem i z 30STM. 

Wiecie, że nigdy nie miałam prawdziwego łóżka? Odkąd pamiętam zawsze miałam narożnik, albo wersalkę, jakąś rozkładaną kanapę. Ale nigdy (w moim domu) nie miałam łóżka. Takiego zwykłego pojedynczego. 
Uwielbiam małe, jak ja to nazywam - „klaustrofobie”. Uwielbiam poddasza, łóżka pod sufitem, baldachimy, pokoje ze skosem, albo antresole. Może to głupie, ale zawsze marzyła mi się taka mała twierdza. Na przykład taka:


Taka: | O matko, albo taka:


Wiecie, taki skondensowany pokoik, z łóżkiem gdzieś bliżej sufitu niż podłogi. Zawsze zachwycały mnie też takie dziewczęce pokoiki nastolatek, ze szczelnie obklejonymi zdjęciami ścianami i lampkami choinkowymi. Ale cóż… chyba czas wydorośleć. Już nie te lata. 

Nie lubię kwiatków z wzajemnością. Zniosę takie kwitnące, za całkiem przyjemne uważam cięte, w ładnym wazonie, ale jeśli ktoś próbuje mi wmówić że kawałek patyka i liście to kwiatek, to ja podziękuję. 

Raz miałam miętę. Nazwałyśmy ją Izka. Chociaż ja i moja współlokatorka darzyłyśmy ją ogromną miłością… że tak powiem – nie samą miłością mięta żyje. Była z nami dosyć długo. Powiedzmy – 4 miesiące. Przy czym trzy i pół miesiąca trwała jej reanimacja. Izka była silną roślinką, jednak przeciwności ją przerosły. Kiedy już niemal przystosowała się do braku wody, ktoś regularnie karmił ją powodzią. I tak na zmianę. Nie miała szans. Ale pozostała w mojej pamięci do dziś, jako moja pierwsza i ostatnia roślinka.  

Lubię przeprowadzki, lubię nowe miejsca. Ale tak w głębi duszy nie mogę się doczekać, kiedy gdzieś osiądę na stałe i będę mogła urządzić się od nowa.

Mam nadzieję, że wy już mieszkacie w waszych pokojach marzeń i snów. 



Dziękuję za komentarze do poprzedniego postu. Naprawdę niezwykle doceniam to, że nie tylko go przeczytałyście, ale również chciałyście porozmawiać na ten temat. Trochę myślałam o tym co napisałam i przez jakiś czas mówiłam do siebie, że może to było głupie. Ale potem pomyślałam, że naprawdę tak uważam, więc nie mam czego żałować. Ale dziękuję za to co napisałyście. Zastanowię się nad każdym zdaniem.

K.

niedziela, 8 lutego 2015

nie nadaję się do miłości.

Dwa dni temu moja przyjaciółka zraniona przez swojego faceta i rozczarowana przez nie swoich, kazała mi obiecać, że nigdy się nie zakocham, a przynajmniej dopóki jestem młoda (cokolwiek to znaczy). Zrobiłam to bez mrugnięcia okiem.

Nigdy nie miałam chłopaka. Pomijając czasy gimnazjalne i przelotne romanse, nigdy nie miałam prawdziwego chłopaka. Nigdy nikogo nie kochałam. Może dlatego, że nie znalazłam tej tam drugiej połówki jabłka, a może dlatego, że świadomie o tym zdecydowałam.

Natomiast w sprawach „zakochania” mam mentalność trzynastolatki. Jestem zakochana nieustannie. W moim życiu nie występują momenty bez zakochań. Jedne obiekty westchnień płynnie zastępowane są kolejnymi. Czasem się przenikają. Ale jest dobrze – coraz częściej zdarza się, że ci mężczyźni naprawdę istnieją, coraz częściej mieszkają bliżej niż dziesiątki tysięcy kilometrów, ba! czasem nawet zdarza się, że ich osobiście znam. Ale wciąż bardzo bardzo rzadko.

Mam tak od zawsze. Chciałam napisać, że od czasów kiedy byłam „zakochana” w Michale Wiśniewskim, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że to zaczęło się wcześniej. To musiało być jakoś w podstawówce, bo boję się pomyśleć, że w przedszkolu (chociaż jest to bardzo możliwe bo…). Pamiętam jakby to było wczoraj, jak moja koleżanka przez płot zapytała mnie: w kim jesteś zakochana? A ja odpowiedziałam: nie jestem pewna, chyba w dwóch chłopakach – w Krystianie i w Herkulesie (… bo Krystian był największym rozrabiaką w przedszkolu i bardzo mi to imponowało). W jedynym właściwym Herkulesie lat 90. oczywiście – w Kevinie Sorbo. Od tego czasu układam sobie życie z różnymi mężczyznami. Z Bartkiem z Just5, z Chuckiem Bassem, z Tomo Milicevicem, czy Ianem Somerhalderem.

I tak sobie żyję z tymi moimi pseudo-miłościami.
Czasem poznaję chłopaka. Na przykład Ryana. Trochę gadamy, jest uroczy, spotykamy się raz na jakiś czas. I fajne są te motylki w brzuchu, to rozmyślanie o nim i o tym jakby to było gdyby mnie pocałował. Potem rozmawiamy więcej i częściej się widujemy, wciąż niby przypadkiem. A potem, za którymś razem, zdaję sobie sprawę że jest kompletnym palantem, że jest totalnym facetem. Pozwalam mu się pocałować, ale już wiem, że nie będzie z tego filmowej miłości. Nic mi nie zrobił, nie był niemiły, nie zranił mnie, ale odwracam się na pięcie i odchodzę.
A potem obserwuję inne związki i dziękuje Bogu, że wybiłam sobie z głowy jakieś prawdziwe romanse.

Nie nadaję się do miłości, bo lubię być Panią swojego życia. Przeraża mnie fakt, że kiedyś nie będę mogła wstać rano z łóżka i pomyśleć: lecę do Brazylii, bo u mego boku będzie mężczyzna, z którego zdaniem będę musiała się liczyć. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś kiedyś mi powiedział, że czegoś nie mogę i że nie powinnam iść na tą imprezę bo on nie idzie i że nie mogę się spotkać z kumplem, bo on jest zazdrosny i że nie mogę się zalać w trupa, bo on nie lubi jak piję. Z drugiej strony – nie chciałabym obudzić się rano i zobaczyć liścik: Kochanie, pojechałem do Brazylii.

Ale tak naprawdę to strasznie się boję.
Boję się tego, że miłość mnie zmieni i odwróci moje priorytety. Że odpuszczę mój pęd do odkrywania świata i poszukiwania swojej tożsamości na rzecz wspólnych obiadków i wypadów do kina. Boję się, że zacznę myśleć o pytaniu o pozwolenie, jako o czymś naturalnym. Że moje szalone marzenia zastąpię pasmem kompromisów i rezygnacji. A najbardziej ze wszystkiego boję się tego, że naprawdę będę tego chciała. Że naprawdę będę chciała odpuścić. I że naprawdę łapanie stopa na włoskich bezdrożach i spędzanie nocy w nowojorskim McDonaldzie będę chciała zastąpić bezpiecznym wieczorkiem przed telewizorem, czy kolacją przy świecach.

Bardzo to egoistyczne.
I właśnie dlatego nie nadaję się do miłości. 
Sama ze sobą ledwo daję sobie radę, a co dopiero z drugim człowiekiem.
Skoro postrzegam miłość jako kulę u nogi to chyba jeszcze nie czas na mnie.

Jak na razie nieźle układa mi się z Jamesem Franco. 





wtorek, 3 lutego 2015

O limitach i o tym co nie spada z nieba.

Nie wiem do końca jak się bloguje, ale wiem jak nie będę tego robić.
Ostatnio jako że podjęłam decyzję o pisaniu tutaj, postanowiłam również pobuszować trochę 
w sieci i poprzyglądać się innym blogom.
Niektóre mnie przeraziły. Wiem, że blog, w swoim zamyśle jest pamiętnikiem, ale czy jest pamiętnikiem tak bardzo, żeby pisać: byłam w kinie na seansie o 15:45. Od 14 byłam już 
w galerii i zjadłam w KFC kurczaka z dolewką.
Chyba nie.
Nieźle zaczynam, disując na inne blogi… Ale to tylko dlatego że tak naprawdę jeszcze sama próbuję się określić. A raczej określić to miejsce.

Żeby nie było tak gorzko - znalazłam też bardziej wartościowe zapiski.
O tym chciałam porozmawiać. 

Przypadkowo trafiłam na tekst Pana Konrada – Sky is the limit. Zobacz TUTAJ.

Skłonił mnie najpierw do myślenia o drodze i o celu. Ostatnio przechodziłam przez taki  okres, w którym sięgałam po najważniejsze dla mnie cele/marzenia. TOP 1. Jeszcze niedawno powiedziałabym, że nierealne. Wypłakałam tysiąc łez, że nie dam rady. Że są rzeczy na które nie mam wpływu. Ale któregoś dnia wstałam z łóżka (myślę, że to była wiosna – wiosna wyjątkowo mnie inspiruje) i stwierdziłam, że marzenia same nie spadną mi z nieba. 
I jeżeli nie podejmę żadnych działań, kiedyś tylko westchnę – mogłam raz spełnić marzenia, ale kołdra była taka miękka.

Teraz jestem kozakiem, bo dotarłam do końca drogi. Ale w trakcie nie było mi tak wesoło.
Okazało się, że nie wystarczy tylko wstać z łóżka. Trzeba konsekwentnie zmierzać w wybranym kierunku. Kiedy już wydawało mi się, że jest dobrze i wszystko się układa, coś nagle się psuło. Popłakałam, otrzepałam się i zabrałam za naprawianie. I kiedy się udało i wszystko znowu wróciło na dobre tory – psuło się coś innego. I tak do samego końca. Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo do samiusieńkiego końca. 

Ale teraz nie tylko twierdzę że SKY IS THE LIMIT. Ba! EVEN THIS IS NOT A LIMIT!
To droga wyrabia charakter i to droga czyni z ciebie lepszego człowieka. Cel jest nagrodą. 
W moim wypadku cel był kolejną drogą. Ale taką, którą, mimo iż nie była łatwa, podążałam 
z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku. 

Usłyszałam kiedyś od kogoś: Zazdroszczę ci. Ty zawsze osiągasz to o czym marzysz. Pomyślisz o czymś, co chciałbyś mieć, albo zrobić i po prostu to robisz. Nie wszystko jest jednak takie proste. Marzenia nie spadają z nieba. Trzeba po nie sięgnąć. A to sięganie czasem jest niezwykle wyczerpujące.

Moja przyjaciółka zwykła mawiać, cytując za Paulo Coelho(?!): Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało Ci się to osiągnąć.

Kocham ją, ale zawsze powtarzam, że nigdy nie słyszałam większej bzdury. 

Powiedziałabym bardziej, że jeśli czegoś naprawdę pragniesz cały Wszechświat działa potajemnie by stanąć ci w poprzek. Jednak jeśli jesteś silny i zdeterminowany, naprawdę tego pragniesz  i wykażesz się siłą charakteru, przezwyciężysz przeciwności.

Z drugiej strony – nie uznaję prawdziwości… może inaczej – nie uznaję stuprocentowej sprawdzalności stwierdzenia chcieć to móc. Czasem napotykamy przeszkody nie do przeskoczenia.   I nie ważne jak bardzo będziemy się starać i jak bardzo będziemy chcieć – nie do przeskoczenia, znaczy NIEdoprzeskoczenia. 

Trochę o tym myślałam i wciąż nie znam swojego zdania na temat: nigdy nie mamy wpływu na bezpośredni wynik naszych działań. Czy naprawdę nie mamy? Czy tak nam się tylko wydaje kiedy przytrafiają nam się niepowodzenia. Mówimy: zrobiłem wszystko co w mojej mocy, ale nie mogłem już na nic wpłynąć.
(Kurcze nie wiem czemu piszę to wszystko w rodzaju męskim. Przypadek?)

Chociaż  Pan Konrad miał w tej kwestii dobrą uwagę – na wynik końcowy składa się tak dużo czynników, że nie wszystkie z nich możemy kontrolować. Jedyne co możemy - to nasz proces przygotowawczy, nasze nastawienie, ciężką pracę, by osiągnąć efekt. Efekt, który jest niezależny od nas. Ciężka ta prawda, co?

Z drugiej strony, pocieszeniem dla mnie jest fakt, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy zmagamy się z takim samym światem i z taki samymi regułami. Prawie wszyscy. Mam na myśli nas – zwykłych ludzi. 

Bo ten bokser jeśli wygra powie: ciężko pracowałem, zasłużyłem na wygraną. Jednak po drugiej stronie ringu stoi drugi człowiek, który powie: ciężko pracowałem, ale nie miałem wpływu na wynik. Czy to jest sprawiedliwe?

Co ja w ogóle chce przez to wszystko powiedzieć? Bo chwilami sama sobie zaprzeczam i sama ze sobą się spieram. Chodzi mi jednak przede wszystkim o to, że mimo iż świat/los/ czy jakkolwiek nazwiemy to, co oskarżamy o nasze niepowodzenia, wyznacza nam pewny limity marzeń, to największe ograniczenia nakładamy na siebie sami. 

Może nigdy nie będę syreną, może nigdy nie postawie domku na księżycu zły przykład. Może nigdy nie obejrzę wszystkich filmików na YouTubie. Ale może, chociaż będzie to niezmiernie trudne, okrążę świat na hulajnodze, znajdę igłę w stogu siana, albo skończę pisać magisterkę. Who knows.

Wszystko zaczyna się od wstania z łóżka i uwierzenia w to, jakże wyświechtane, powiedzenie: nasz los jest w naszych rękach.

Ten post poniósł mnie na inne tory, niż te którymi miałam plan podążać. Ale co się odwlecze to nie uciecze. Czasem warto dać ponieść się emocjom. 

Kiedyś z pewnością opowiem o moich marzeniach, o szczegółach drogi i o tym jak na mnie wpłynęła, ale wszystko po kolei, metodą małych kroczków.

K.



blogger template by lovebird