Cenię sobie własną przestrzeń.
Lubię kiedy jest dostrojona do mnie. Na studiach często się
przeprowadzałam. I muszę przyznać – bardzo to lubiłam. Zmiana otoczenia raz na
jakiś czas dobrze mi robiła. Chociaż jestem absolutną fanką minimalizmu, pokoi
niczym z katalogu Ikei, wzdycham nad geometryczną perfekcją, to samej ciężko mi
przeżyć w takiej estetycznej sterylności.
Moja filozofia nawiązywania dialogu z nowym miejscem zakłada
trzy podstawowe kroki. Należy:
STEP 1. Opić nową przestrzeń.
Uwielbiam zwyczaj bani w każdym pokoju, sama jednak
praktykowałam go bardzo rzadko. Jestem beznadziejnie leniwa.
STEP 2. Pozaklejać zdjęciami i grafikami.
Za każdym razem inaczej, ale za każdym razem po mojemu. Z biegiem
czasu przestaje je nawet zauważać, jednak świadomość, że tam są daje mi
poczucie bezpieczeństwa.
STEP 3. Przywieźć święte kubki.
Kubek jest moim łącznikiem z rzeczywistością. Picie z obcego
burzy mi mój chaos.
Każdy z pokoi, w których do tej pory mieszkałam był inny,
bardziej lub mniej dorosły, czy elegancki. Każdy musiał przejść pewną
personalizację.
Natomiast MÓJ pokój, w moim domu rodzinnym wciąż wygląda
jakby mieszkała w nim trzynastolatka. Nic nie wyrzucam, nic nie zdejmuje ze
ścian, a tylko dokładam. Mam 24 lata, a na moich ścianach wisi kalendarz z
drużyną Resovii z 2008 roku, pocztówka z empiku głosząca „każdy ma gdzieś
swojego fioła”, obrazek z komunii, zdjęcia… O nie. Skłamałam wcześniej. 2
tygodnie temu podjęłam drastyczne kroki – zdjęłam z drzwi plakaty z Bravo Girl!
Z Jokerem, z Eminemem i z 30STM.
Wiecie, że nigdy nie miałam prawdziwego łóżka? Odkąd pamiętam
zawsze miałam narożnik, albo wersalkę, jakąś rozkładaną kanapę. Ale nigdy (w
moim domu) nie miałam łóżka. Takiego zwykłego pojedynczego.
Uwielbiam małe, jak ja to nazywam - „klaustrofobie”. Uwielbiam
poddasza, łóżka pod sufitem, baldachimy, pokoje ze skosem, albo antresole. Może
to głupie, ale zawsze marzyła mi się taka mała twierdza. Na przykład taka:
Taka: | O matko, albo taka:
Wiecie, taki skondensowany pokoik, z łóżkiem gdzieś bliżej
sufitu niż podłogi. Zawsze zachwycały mnie też takie dziewczęce pokoiki nastolatek,
ze szczelnie obklejonymi zdjęciami ścianami i lampkami choinkowymi. Ale cóż…
chyba czas wydorośleć. Już nie te lata.
Nie lubię kwiatków z wzajemnością. Zniosę takie kwitnące, za
całkiem przyjemne uważam cięte, w ładnym wazonie, ale jeśli ktoś próbuje mi
wmówić że kawałek patyka i liście to kwiatek, to ja podziękuję.
Raz miałam miętę. Nazwałyśmy ją Izka. Chociaż ja i moja
współlokatorka darzyłyśmy ją ogromną miłością… że tak powiem – nie samą
miłością mięta żyje. Była z nami dosyć długo. Powiedzmy – 4 miesiące. Przy czym
trzy i pół miesiąca trwała jej reanimacja. Izka była silną roślinką, jednak
przeciwności ją przerosły. Kiedy już niemal przystosowała się do braku wody,
ktoś regularnie karmił ją powodzią. I tak na zmianę. Nie miała szans. Ale
pozostała w mojej pamięci do dziś, jako moja pierwsza i ostatnia roślinka.
Lubię przeprowadzki, lubię nowe miejsca. Ale tak w głębi
duszy nie mogę się doczekać, kiedy gdzieś osiądę na stałe i będę mogła urządzić
się od nowa.
Mam nadzieję, że wy już mieszkacie w waszych pokojach marzeń
i snów.
Dziękuję za komentarze do poprzedniego postu. Naprawdę
niezwykle doceniam to, że nie tylko go przeczytałyście, ale również chciałyście
porozmawiać na ten temat. Trochę myślałam o tym co napisałam i przez jakiś czas
mówiłam do siebie, że może to było głupie. Ale potem pomyślałam,
że naprawdę tak uważam, więc nie mam czego żałować. Ale dziękuję za to co
napisałyście. Zastanowię się nad każdym zdaniem.
K.